Pearl Jam - „Dark Matter” [RECENZJA]
Pearl Jam/YouTube screenshot

Pearl Jam - „Dark Matter” [RECENZJA]

  • Dodał: Jakub Banaszewski
  • Data publikacji: 19.04.2024, 09:41

Amerykańska legenda rocka Pearl Jam powraca z nowym albumem – Dark Matter. W roli producenta dwunastej płyty w dyskografii zespołu z Seattle debiutuje Andrew Watt, który ma na koncie współprace z takimi tuzami rockowego świata jak: Ozzy Osbourne, Iggy Pop oraz The Rolling Stones.

 

Od premiery poprzedniego krążka ekipy z Seattle minęły zaledwie cztery lata. To mało, wiedząc, że na poprzedniczkę dzisiejszej premiery przyszło nam czekać siedem lat. Jednakże dziś wydaje się jakby od wydania Gigatona – jedenastego albumu Pearl Jam – dzieliła nas cała epoka. Wydarzyło się bowiem wszystko – świat stanął na głowie, a profetyczne wtedy teksty szybko okazały się bolesną rzeczywistością. Muzycznie też wydarzyło się sporo, w końcu zamknięci również w domach artyści ochoczo sięgnęli po pióra, wydawali albumy na potęgę i gdy tylko mogli z nową energią wracali na scenę. Z perspektywy dzisiejszej premiery oraz samych autorów Ten ważniejszą chwilą było jednak inne spotkanie. Dwa lata temu ukazał się też bowiem kolejny, solowy krążek wokalisty Pearl Jam Eddiego Veddera - Earthling. A powstał on przy pomocy młodego producenta, który zdążył zachwycić już rockową ekstraklasę. Andrew Watt, bo o nim mowa, urodził się w październiku 1990 roku, dokładnie wtedy, gdy swoje pierwsze kroki na scenie Seattle stawiali razem muzycy Pearl Jam. Historia zespołu nie musiała czekać zbyt długo, by i tym razem zatoczyć koło, a zachwycony tą współpracą Vedder, skutecznie namówił kolegów, by pieczę nad kolejnym albumem powierzyć właśnie Wattowi. Efektem tych prac jest dwunasta płyta grupy Dark Matter. I choć młody producent zafundował weteranom rocka lat 90. nostalgiczny powrót do własnych korzeni i młodzieńczych inspiracji, na krążku nie brakuje zaskoczeń, wszak jest on pod każdym względem odmienny od swojej poprzedniczki.

 

Nagłej stylistycznej wolty nie zwiastuje bynajmniej początek albumu. Mocne otwarcie w postaci Scared of Fear mogłoby bowiem spokojnie znaleźć swoje miejsce na Gigatonie. To bez wątpienia prawdziwie zespołowe dzieło, w którym wszystko się zgadza – retrospektywny, acz nie rzewny tekst Veddera (We used to dance, we had our own scene), instrumentalny popis całej czwórki oraz energia, która na wstępie wysoko stawia poprzeczkę. W każdej zagranej tu nucie czuć, że zgrany od lat zespół świetnie się bawi, a jeśli wierzyć doniesieniom ze studia, utwór ten został nagrany jako pierwszy i nakreślił dalszy kierunek prac zespołu. Zresztą taki też był zamysł Watta – wielkiego fana Pearl Jam – by jak najmocniej zbliżyć sesje nagraniowe i cały krążek do tego, w czym zespół jest najlepszy - do grania na żywo. Zamiast dłubania nad skrzętnie przygotowanymi demówkami, producent postawił na spontaniczność i aurę wspólnego muzykowania, co stanowiło istotne novum dla tak doświadczonego kolektywu. I choć z początku ten patent zdaje się sprawdzać, to niestety nie sprawia też, że nowy materiał wolny jest od sporej przypadkowości i twórczego miszmaszu. Gdybyśmy potraktowali Dark Matter jak setlistę koncertu Pearl Jam, drugi na liście React, Respond, zdawałby się być strzałem w dziesiątkę – ma punkową energię, wkręcający się basowy riff oraz nośny zaśpiew w refrenie. Studyjnie jednak wypada dość topornie i przewidywalnie. Razem z singlowym Running wpisuje się w tradycję szybkich i pędzących na złamanie karku gitarowych strzałów, jednakże podobne mu utwory nawet z niedalekiej przeszłości (Mind Your Manners Lightning Bolt czy Superblood Wolfmoon z ostatniej płyty) wyróżniały się większą pomysłowością.

 

Zdecydowanie spokojniejszy klimat wprowadza za to jeden z najbardziej udanych utworów na płycie – utrzymany w średnim tempie Wreckage – mocno osadzony w amerykańskiej tradycji spod znaku Toma Petty’ego. Mająca oparcie w szczerze ujmującym tekście kompozycja rozwija się w bardzo zachowawczy sposób, jednak w tym przypadku nie jest to wada – ten moment płyty udowadnia, że w prostocie jest metoda. Nieco bardziej banalnie wypada za to podnoszące na duchu Won’t Tell Jeffa Amenta ze stadionowym zacięciem i crescendo w stylu U2, które prowadzi jednak do najbardziej eksperymentalnego i poruszającego utworu na Dark Matter. Zaskakujące, instrumentalne intro Upper Hand zwiastuje nastrojowy klimat, podsuwając oczywiste skojarzenia z Pink Floyd czy eterycznymi i rozbudowanymi utworami Pearl Jam w rodzaju Nothing As It SeemsInside Job. Mocny refren i gitarowe popisy McCready’ego dopełniają już tylko całości, a końcowe takty przywołują najlepsze chwile zespołu sprzed lat. Podobnie jak świadomie nawiązująca do dokonań grupy z lat 90., całkiem udana próba powrotu do grungowych korzeni w Waiting for Stevie. Melodyjny utwór z ciętymi gitarami i odczuwalnym ciężarem jest z kolei muzycznym hołdem dla innej legendy Seattle – Soundgarden – co słychać, bo nośna kompozycja spokojnie mogłaby znaleźć swoje miejsce na jednej z klasycznych płyt tej kapeli. Końcowe solo Mike’a sprawi za to wiele radości fanom projektu Temple of the Dog. Mylące jest natomiast umieszczenie po niej instrumentalnego outro, które nijak nie spaja klamrą tej muzycznej podróży w czasie.

 

I być może właśnie ta wyraźna przypadkowość i twórcza swoboda dwunastego albumu Pearl Jam, z których Andrew Watt starał się uczynić atut, są jego największa bolączką. Najnowszej płycie zespołu nie można bowiem odmówić tego, że instrumentalnie jest to być może najlepsze dzieło zespołu od wielu lat, ale brzmienie i produkcja nie zawsze nadążają za studyjną koncepcją kontrolowanego chaosu. Oczywiście, Stone Gossard tradycyjnie już zaskakuje nieoczywistymi gitarowymi wstawkami, Mike McCready bryluje w zdających się nie mieć końca solówkach, a sekcja rytmiczna Ament-Cameron momentami brzmi naprawdę zadziornie i wyraziście, jednakże płycie jako całości brakuje jakiejś wspólnej myśli przewodniej, która trzymałaby w ryzach kolejne kompozycje, tak jak na poprzednim krążku aspekt ten był siłą napędową całego albumu. Podobnie jest z tekstami Veddera, które niestety – jak i jego liczne wokalizy – zwyczajnie rozczarowują. Tak jest w mocnym, ale kompletnie bełkotliwym utworze tytułowym czy skocznej (i uroczej, o ile jesteś córką Eddiego) ojcowskiej tyradzie Something Special. Zarzut ten na szczęście nie ima się pomysłowego zwieńczenia płyty, jakim jest natchniony Setting Sun, muzycznie przywołujący ascetyczny klimat solowego projektu Veddera Into the Wild, a w warstwie litycznej mierzący się z niełatwą lekcją przemijania. Kończące całość słowa Let us not fade wymownie wybrzmiewają z ust wokalisty ostatniego wielkiego zespołu sceny Seattle.

 

Jaką płytą jest zatem Dark Matter? Bez wątpienia jest efektem prac doświadczonego zespołu ze swoim największym fanem, któremu po drodze zwyczajnie zabrakło obiektywizmu i większej selektywności pomysłów i materiału. Jednak nie można jej odmówić tego, że w studiu udało uchwycić się tlącego się jeszcze mocnym płomieniem ducha kapeli i wyczuwalnej radości ze wspólnego zespołowego grania. I choć wielu oczekiwałoby, że po raz kolejny stojąc nad przepaścią muzycy Pearl Jam zrobią mocny krok do przodu, to nic z tych rzeczy – dwunasty krążek w dyskografii grupy jest bowiem naturalną kontynuacją zachowawczego kierunku obranego już dawno temu, którego początki sięgają jeszcze przełomu wieków, a bliższe nam, współczesne jego ramy wyznaczają takie albumy jak Backspacer oraz Lightining Bolt. I choć wiele momentów na płycie może wywołać konsternację nawet najwierniejszych fanów ekipy z Seattle, to czy tak też nie czuli się ponad dwie dekady temu fani grungowych brzmień, gdy po bezbłędnej serii zespołu na początku lat 90., usłyszeli uchodzące dziś za klasyki pokraczne eksperymenty z Vitalogy czy No Code?

 

O tym, jakie miejsce Dark Matter faktycznie zajmie w barwnej dyskografii Pearl Jam przekonamy się pewnie – jak zwykle – za jakiś czas. Bo zespół, jak zawsze, tak i dziś, jak i ponad trzy dekady temu, zawieszony jest gdzieś pomiędzy bacznym poszukiwaniem inspiracji wśród duchów przeszłości, a ochoczym wypatrywaniem tego, co nadejdzie. A ich studyjna historia nie raz udowodniła, że cierpliwie dojrzewa w świadomości fanów i odznacza się długą datą ważności. W radosnym utworze Got to Give Eddie Vedder śpiewa: who knew I'll be the last one standing. Sztukę przetrwania Pearl Jam opanowali już przecież do perfekcji i bez względu na wszystko, cieszę się, że wciąż mogę towarzyszyć im w tej niejednokrotnie krętej drodze. Zespołów z taką historią jest już wszak coraz mniej.