Yates traci 50 punktów, czyli "Fantastyczne Zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda"

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 18.11.2018, 17:12

Zbrodnie Grindelwalda można określić na wiele sposobów. To całkiem udany film przygodowy i głęboki ukłon w stronę miłośników serii o przygodach Harry'ego Pottera, ale też kawał zmarnowanego potencjału i doskonały przykład tego, jak nie robić kontynuacji. Zapraszam na recenzję drugiej odsłony Fantastycznych Zwierząt.

 

Film rozpoczyna się krótkim, acz treściwym wstępem ukazującym uwięzionego w pilnie strzeżonym ośrodku czarnoksiężnika Grindelwalda. Już po chwili akcja błyskawicznie nabiera tempa. Do prologu Fantastycznych Zwierząt idealnie pasuje fraza dobre złego początki, bo scena pościgu po przecinanym błyskawicami niebie prezentuje się wręcz kapitalnie i przywodzi na myśl wspaniałe ujęcia z Więźnia Azkabanu Alfonso Cuaróna, lecz później… no właśnie.

 

 

Niestety, jak to u Davida Yatesa – akcja szybko zwalnia do bezpiecznej prędkości, a widz ma okazję śledzić poczynania wiecznie strapionego Newta Scamandera – miłośnika zwierząt z magiczną walizą pełną futrzaków. Brzmi znajomo? Fakt, bo Zbrodnie Grindelwalda, podobnie jak poprzednia odsłona, nie szczędzą nam scen z przywodzącymi na myśl krety stworzeniami, co po pewnym czasie staje się nad wyraz irytujące.

 

Główny wątek filmu rozpoczyna się, gdy sam Albus Dumbledore zwraca się do Scamandera z pewną propozycją. Potężny czarodziej chce nakłonić Newta do powstrzymania szalejącego po Europie Grindelwalda, gdyż, jak później się okazuje, on sam z pewnych względów nie może podjąć się bezpośredniej walki. I choć klasycznie bohater początkowo nie wierzy w swoje umiejętności, ostatecznie staje przed tym niezwykle trudnym wyzwaniem. Nie będzie jednak sam, bo u boku czeka już jego wierny kompan – mugol Jacob Kowalski.

 

 

Najnowszemu filmowi Yatesa można zarzucić wiele, lecz pomijając kwestie techniczne czy te stricte związane z fabułą, czy scenariuszem, w oczy najbardziej bije beztroska, z jaką film ingeruje w siedmiotomową historię Harry’ego Pottera. Wszystko wskazuje na to, że oczywiste dla miłośników czarodziejskiej sagi fakty staną się wkrótce nieaktualne, bo, mimo iż twórcy opowiadają nową historię, robią to jednocześnie naruszając pierwotny kanon. Warto wspomnieć, że nad scenariuszem pracowała sama J.K. Rowling, więc być może po wszystkich pięciu filmach całość złączy się w spójną opowieść, lecz na razie panuje straszliwy chaos.

 

 

To kolejne słowo-klucz do określenia Zbrodni Grindelwalda. Akcja poprowadzona z kilku różnych perspektyw momentami zdaje się sama gubić, a przeplatające się ze sobą wątki mogłyby nadać produkcji dynamiki, gdyby nie fakt, że część z nich po prostu nie prowadzi do najważniejszej części historii. Mało tego, mam wrażenie, że twórcy nie do końca przemyśleli ogólny zarys fabuły, która koniec końców wygląda źle i pozostawia niesmak. Klasyczny przerost formy nad treścią. A szkoda, bo potencjał był wielki.

 

 

Kolejnym mankamentem jest główny antagonista, którego poznaliśmy nieco w poprzedniej odsłonie. Złowrogi Grindelwald (w tej roli Johnny Depp) jest zwyczajnie źle napisany. Jeżeli mieliście nadzieję na popis w stylu genialnego Ralpha Fiennes’a w roli Voldemorta, będziecie srodze zawiedzeni. Choć nasz kapitan Jack Sparrow na ekranie stara się jak może, to jednak scenarzyści nie dali mu większej szansy na zaprezentowanie kunsztu aktorskiego i zbudowanie złożonej, ciekawej postaci. Zamiast tego największy czarnoksiężnik przed powstaniem Czarnego Pana snuje się po kątach gdzieś na drugim planie, od czasu do czasu rzucając groźne spojrzenie spod grzywy białych włosów. Dopiero pod koniec, we wcale nieźle zrealizowanej scenie, Depp pokazuje, co potrafi, dlatego jeszcze nie spisuję go na straty, ale znów – potencjał wylądował w koszu.

 

 

Jeżeli chodzi o grę aktorską, to jest poprawnie. Eddie Redmayne nie wnosi nic nowego, daje się lubić, ale Oscarów nie wróżę. Dan Fogler ponownie w roli irytującego mugolskiego grubaska dodaje produkcji nieco humoru, lecz tym razem zdecydowanie najciekawszy występ zaliczył Jude Law, który idealnie wpasował się w moje wyobrażenie młodego Dumbledore’a. Wyczuwalna jest mądrość i potęga, którą dobrze zna każdy miłośnik sagi. I choć odtwórcy roli doktora Watsona na ekranie nie ma zbyt długo, ogląda się go naprawdę dobrze. Do gustu nie przypadły mi natomiast role Katherine Waterston oraz Ezry Millera, którzy wykreowali męczące, straszliwie nudne i nijakie postaci, przypominające ułożoną bibliotekarkę i zamkniętego w sobie nastolatka. Wielki minus dla całokształtu.

 

Przejdźmy jednak do pozytywów, bo tych kilka również się znajdzie. Przede wszystkim oprawa audiowizualna. Efektów specjalnych nie brakuje i akurat w tym kierunku twórcy poczynili duże postępy względem poprzedniej odsłony. Sceny pościgów czy pojedynków na różdżki (było ich stanowczo zbyt mało!) prezentują się naprawdę dobrze i magia międzywojennego Paryża jest tu niemal namacalna, kiedy na trzecim planie cudują uliczni magicy. Muzyka oraz efekty dźwiękowe potęgują tę niezwykłą głębię obrazu. Momentami możemy nawet poczuć, jakbyśmy sami towarzyszyli Newtowi i Jacobowi w tej niezwykłej podróży. Pod tym względem Zbrodnie Grindelwalda to prawdziwa gratka i uczta dla zmysłów.

 

 

Najmocniejszym atutem filmu jest jednak bez wątpienia wycieczka do sentymentu, jaką gwarantuje nam seans. Jeśli tęskniliście za długimi ujęciami Hogwartu przy akompaniamencie klasycznych utworów jak Hedwig’s Theme, film Was w pełni usatysfakcjonuje. Produkcja nie szczędzi scen w szkole dla czarodziejów oraz w innych lokacjach znanych z serii ekranizacji. Yates przytacza też znane z powieści postaci, uważny widz dostrzeże ich naprawdę sporo. Nie brakuje nawiązań i mrugnięć okiem w stronę odbiorcy, co wypada jak najbardziej na plus. Nietrudno o uśmiech, kiedy spotkamy chociażby pewnego słynnego alchemika liczącego sobie kilkaset lat.

 

 

To jednak za mało by zrównoważyć ilość niedociągnięć i wad, których w produkcji zauważalnie nie brakuje. Począwszy od nie najlepszego scenariusza, poprzez kiepsko napisane postaci, a skończywszy na wszechobecnym chaosie, który nie tylko utrudnia odbiór, ale i skutecznie burzy misternie budowany, magiczny klimat. Mam wrażenie, że większość elementów można było przemyśleć i dopasować nieco lepiej. Z pewnością nie zaszkodziłoby, gdyby pędząca akcja zeszła o ton niżej i zrobiła nieco miejsca czystej magii, bo tej, mimo wszystko, zabrakło.

 

 

Niestety, Zbrodnie Grindelwalda to film pełen płonnych nadziei, zmarnowanego potencjału i dobrze już znanych schematów. To bardzo źle, bo tak na dobrą sprawę od kontynuacji Fantastycznych Zwierząt nie oczekiwano więcej niż odrobiny świeżości, a tej zdecydowanie brakuje. Dostaliśmy nieco więcej magii i dużo sentymentu, ale to zbyt mało, bo z pomysłem i przy odrobinie chęci ze Zbrodni Grindelwalda można by zrobić film na miarę ośmiu części Pottera, a tak powstał tylko średniak – nijaki, chaotyczny, miejscami nudnawy. Czy warto poświęcać czas? Można, choćby z tęsknoty za przygodami w Hogwarcie czy dla kilku świetnie zrealizowanych scen, ale bardzo możliwe, że wyjdziecie z kina niezadowoleni, bo w tej historii piękna i czystej magii zaczyna brakować…

Ogólna ocena: 5/10

 

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com