Miało być tak pięknie, czyli recenzja filmu "Narodziny gwiazdy"

  • Dodał: Sebastian Sierociński
  • Data publikacji: 01.12.2018, 23:18

Narodziny gwiazdy to typowy film skierowany do szerokiej publiczności, zrealizowany na tyle dobrze, iż na dobrą sprawę niewiele można mu zarzucić, choć tak naprawdę nie wyróżnia się z morza podobnych produkcji. Wbrew pozorom, projekt nie jest jednak  nieudany, a jego ocena nie musi być wcale oczywista. Zapraszam na recenzję dramatu A Star Is Born.


Najnowszy film Bradleya Coopera opowiada historię Jacksona Maine – wygasającej gwiazdy muzyki country, który stopniowo popada w coraz głębszy alkoholizm i narkomanię. Pewnego dnia Maine poznaje Ally, nieznaną nikomu piosenkarkę występującą w klubie nocnym. Między bohaterami szybko zawiązuje się więź. Pod skrzydłami Jacka Ally szybko wspina się po drabinie kariery. Dwoje artystów rozpoczyna wspólne życie, którego ścieżka rysuje się w niepokojąco mglisty sposób. Czy ich miłość, w której jedna ze stron przyćmiewa drugą, może przetrwać?

 

 

Pierwsze, co rzuca się w oczy, to uderzająca przewidywalność i prostota pomysłu na fabułę. Jeżeli w głowie zarysujecie sobie kilka możliwych scenariuszy, to najpewniej jeden z nich okaże się prawdziwy. W zasadzie można to produkcji Coopera wybaczyć, bo, co by nie mówić, to zjawisko powszechne w dzisiejszej kinematografii. Recenzja przestałaby jednak być rzetelną, gdybym zdecydował się pominąć poważny mankament, jakim jest samo przedstawienie fabuły.

 

 

Historię Jacka i Ally można spokojnie przedstawić w mniej niż dwie godziny. Twórcy zdecydowali się jednak dokładnie ukazać zarówno sam związek, jak i wewnętrzne przemiany obojga bohaterów. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że tę delikatną operację przeprowadzono w nie do końca udany sposób. Pierwsza połowa filmu przypomina więc typową amerykańską komedię romantyczną, trzeba zaznaczyć - drętwą i stanowczo zbyt rozwleczoną. Co prawda w miarę rozwoju fabuły akcja nabiera prędkości, lecz po pierwszej godzinie miłosnych podchodów i koncertowych randek dość trudno czerpać przyjemność z seansu.

 

Podczas seansu nie sposób jest wyzbyć się wrażenia, że Narodziny gwiazdy to film stworzony z myślą o niedzielnych odbiorcach, którzy do kina wybierają się, żeby zabić czas, ale przy okazji uśmiechnąć się czy wzruszyć. Prosta historia, z punktu a do punktu b. To banalne rozwiązanie sprawdziło się już nie raz i najpewniej zda egzamin po raz kolejny. Mi jednak czegoś zabrakło. Oprócz pięknego śpiewu i wspaniałej gry aktorskiej, nie zaskakuje tu zupełnie nic, więc nie wróżę produkcji sukcesów w starciu chociażby ze świetnym Bohemian Rhapsody.

 

 

Od połowy produkcji jest już natomiast znacznie lepiej, zarówno pod względem technicznym, jak i jeśli chodzi o przedstawienie akcji czy grę aktorów, bo i ci w drugiej połowie filmu zaczynają pokazywać, co potrafią. Docieramy do największego zaskoczenia, czyli występu Lady Gagi. Choć słynna piosenkarka już kilkukrotnie ukazywała się na ekranie (Złoty Glob za rolę w American Horror Story: Hotel!), to w Narodzinach gwiazdy momentami wręcz przyćmiewa, jak zawsze świetnego, Bradleya Coopera. Jej mimika, gestykulacja i niezwykła swoboda w ukazywaniu emocji z pewnością zawstydzą niejedną gwiazdę Hollywood. Nie waham się przed stwierdzeniem, że współczesna królowa popu może wystartować w wyścigu po przyszłoroczne Oscary, zaraz obok Ryana Goslinga czy Ramiego Maleka.

 

 

Cooper również zaskakuje, choć tym razem nie wyczuciem reżysera, a… niesamowitym pokazem umiejętności wokalnych. W duecie z Lady Gagą aktor dostarcza prawdziwej uczty dla zmysłów. Filmowi kochankowie wyglądają wspaniale, zarówno w intymnych scenach długich rozmów, czy w świetle reflektorów podczas koncertów. Niestety, scen śpiewu przed publicznością jest w filmie zdecydowanie za mało, bo te, co bynajmniej nie wpływa na plus, ustąpiły miejsca szczegółowemu ukazaniu trudów wspólnego życia i miłości wśród gwiazd. Na ekranie pojawia się też Sam Elliot, którego rolę sprowadzono do drugoplanowego mądrego wuja - postać intrygująca, ale o niewielkim znaczeniu dla fabuły.

 

 

Jednym z najmocniejszych atutów filmu są sceny śpiewu, zarówno solo, jak i w duecie. Cooper i Lady Gaga nie żałują strun głosowych, co daje pożądany i miejscami oszałamiający efekt. Nie zdziwiłbym się, gdyby wykonanie przykładowo utworów: Shallow, Maybe It’s Time czy I’ll Never Love Again przyniosło produkcji Oscara za najlepszą piosenkę oryginalną. Są na tyle dobre, że na film można się wybrać tylko po to, by usłyszeć je osobiście. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy sama oprawa audiowizualna sprawia, że produkcja jest warta uwagi? Kwestia sporna.

 

Bradley Cooper dał nam dobry obraz obyczajowy. Film udany, z oglądania którego można czerpać przyjemność, lecz też miejscami zbyt ckliwy, by można go było wziąć poważnie. To historia przedstawionej w nieprzemyślany sposób, co w znacznym stopniu utrudnia odbiór i właściwe wczucie się w sytuację bohaterów. Szkoda, mam wrażenie, że w pewnym miejscu zmarnowano potencjał i zamiast świetnego dramatu otrzymaliśmy zaledwie poprawnie zrealizowaną produkcję, o której szybko zapomnimy.

 


Narodziny gwiazdy to film wymagający wielu poprawek na niemal każdej płaszczyźnie. Tu dodać, tu ująć, wiele czynników należałoby zmienić, nawet kosztem faktu, że produkcja mogłaby się okazać nieco bardziej wymagająca i trudniejsza w odbiorze. Warto bowiem pamiętać o tym, że dwójka nawet świetnych aktorów nie jest w stanie uratować filmu o kiepskim scenariuszu, a proste rozwiązanie nie zawsze jest tym najlepszym.

Sebastian Sierociński

Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Miłośnik kina, literatury, gier komputerowych i muzyki. Kontakt: sierocinskisebastian00@gmail.com